Wciąż te same twarze na pokazach

Wciąż te same twarze na pokazach
W tzw. „Czarny poniedziałek” – podczas pierwszej masowej demonstracji Ogólnopolskiego Strajku Kobiet (3.10.2016) – w obronie swoich praw reprodukcyjnych na warszawskie ulice wyszło kilkadziesiąt tysięcy zwykłych kobiet. Jedna z zasłużonych feministek zapytana czemu rozgląda się po Krakowskim Przedmieściu z tak szelmowskim uśmiechem odpowiedziała „Jakie to wspaniałe! Ja tu nikogo nie znam!”. Wbrew pozorom ta dykteryjka może być związana z tańcem współczesnym i to nawet ściśle, bo takich słów nie może powiedzieć żaden z organizatorów rodzimych pokazów teatrów tańca. Nie ma bowiem wieczorów, na których wśród publiczności nie pojawiają się wciąż te same twarze.

Nasz taniec cały czas jest sztuką zamkniętą dla masowego odbiorcy, to nadal jeszcze swoiste spotkania wzajemnej adoracji, bo na rynku nie wypracowano tak silnej „mody” na tę sztukę, by zdołałaby się ona przebić poza wąski krąg osób zafascynowanych ruchem, poza uczestników warsztatów czy znajomych artystów.
Oczywiście, jest znacznie lepiej niż przed kilkunastu czy kilkudziesięciu laty, ale ostatnie bilety niemal zawsze można kupić w teatralnych kasach tuż przed spektaklem. Niewielu się o te bilety bije i niewielu snobuje się na taniec współczesny.

Problem ten nie tkwi w zbyt niskiej jakości sztuki ruchu w Polsce, ale w braku finansów na spektakularne produkcje, braku sal pokazujących taniec repertuarowo i stale oraz w braku środków na promocję zapewniającą wykreowanie gwiazd tańca, zainteresowanie widzów i zaangażowanie mediów. Nie można bowiem oczekiwać od dziennikarzy mediów ogólnopolskich; szczególnie tych tradycyjnych – drukowanych, radiowych czy telewizyjnych; regularnych recenzji spektakli tanecznych, reportaży czy szerokich relacji filmowych, kiedy nie wiedzą oni, kiedy (i czy w ogóle) spektakle, na których byli, będą później pokazywane.

Z kolei bez mediów i bez napływu świeżych widzów taniec skazany jest na opinie jedynie środowiskowe, nie ma bowiem dostępu do lustra w postaci reakcji tej publiczności, która nie ogląda tylko spektakli tanecznych czy performatywnych, a może porównać ofertę teatru ruchu z innymi dziedzinami kultury, w tym kultury masowej czy cyfrowej.

Pieniędzy na rynku jest tak mało, że tournée odbywają naprawdę nieliczni, tak więc polski tancerz po prostu nie wie, jak jego sztuka odebrana zostałaby np. na prowincji, gdzie program kulturalny ogranicza się do oferty lokalnego domu kultury, ani tego, jak jego sztuka odebrana zostałaby zagranicą w zwykłym repertuarowym teatrze, a nie na międzynarodowym festiwalu, na jaki od czasu do czasu jest zapraszany.

„Jakie to wspaniałe! Ja tu nikogo nie znam!” – tych słów organizatorzy lokalnych pokazów teatru tańca jeszcze długo nie będą mogli wypowiedzieć. Może kiedyś… Nie traćmy nadziei.

Sandra Wilk, Strona Tańca