„Zaślubiny z mgłą” – performance butoh Agaty Sokół – to opowieść o kobietach i feminizmie utrzymana w wizualnej formie przypominającej sen. Oglądamy tu upiorną pannę młodą, która wolno, krok po kroku, wypełnia swoje proroctwo czy może raczej przeznaczenie, wyznaczane jej przez patriarchalne społeczeństwo. Ta opowieść jest metaforyczna, ale ma swoją – niemal przewidywalną – ciągłość zdarzeń, momentami jak z horroru. Tak też bywa i w prawdziwym życiu.
Wszystko dzieje się w mocno zadymionej przestrzeni sceny. Klimat jest iście oniryczny. Aż szkoda, że Centrum Teatru i Tańca Zawirowania, gdzie 17 maja 2025 r. odbywał się spektakl, nie dysponuje technologią do wytwarzania tzw. ciężkiego dymu, bo efekt wizualny i psychologiczny byłby chyba jeszcze bardziej piorunujący. Ale i tak ta historia, powoli, metodycznie, konsekwentnie wkrada się w najmroczniejsze zakamarki duszy.
Przez błękitny bezkres idzie panna młoda. Ma fantazyjny welon i białą suknię, w rękach trzyma lilie – symbol niewinności, czystości i piękna, „kwiat kwiatów” [Lilie są silnie związane z religią rzymsko-katolicką, np. nowo wybrany papież Leon XIV przyjął w swym herbie wzór srebrnej lilii na błękitnym tle i płonącego serca przebitego strzałą na tle otwartej księgi – przyp.]. A więc to będzie przysięga na całe życie. „I nie opuszczę cię aż do śmierci”. Ślub. Marzenie wielu kobiet, ale przede wszystkim marzenie ich rodzin, naciskających na ustatkowanie się, zadających przy każdej dosłownie okazji pytania: a kiedy mąż, a kiedy dzieci. Uważających, że bez tego „świętego związku” nie osiągnie się szczęścia ani stabilizacji. Naciskających wyświechtanymi hasłami: „zegar tyka”, „zostaniesz starą panną”, „ja w twoim wieku...” i „co ludzie pomyślą”. Plus oczywiście to, że „prawdziwy ślub” to tylko ślub kościelny. Znacie to?
Przez błękitny bezkres idzie panna młoda. Idzie tak wolno, że jej ruch jest niemal niezauważalny. Suknia, choć śnieżno biała, raz niknie w tej kolorowej mgle, raz się z niej wyłania. Wszystko wygląda w zasadzie całkiem zwyczajnie, poza tym, że kobieta twarz ma trupio bladą i nie widać na niej tej charakterystycznej przedślubnej ekscytacji… Bo ona jest straszna, okropna, potworna. Ale przecież „każda potwora znajdzie swego amatora” – jakże to hasło jest w nas wdrukowane, to aż niebywałe.
Po tej powolnej paradzie dookoła całej sceny, Agata Sokół upuszcza kwiaty na ziemię i odwraca się tyłem do publiczności. Wznosi obie ręce ponad głowę, jakby przyzywała „kogoś” z góry. Wraca do nas obracając się jak marionetka, jej prawa dłoń ma dwa palce wyprostowane, a cała ręka składa się w gest znany z chrystusowej ikonografii, niemniej ten sam gest jest obecny przecież nie tylko w katolicyzmie, ale także w judaizmie, buddyzmie, hinduizmie czy np. tańcach starożytnych. Ale to jest kontr-obraz, bo performerka twarz ma wykrzywioną. Cierpi w swym znieruchomieniu…
Za chwilę będzie leżeć na ziemi, wyciągać ręce ku niebu, a moment później zwijać się w powolnych konwulsjach. Jej welon zacznie mi przypominać ektoplazmę, która wedle spirytystów (duchowierców) ma być substancją wydzielaną przez medium podczas seansów spirytystycznych, czyli materializacją ciał duchowych. To się oczywiście nie dzieje, ale takie mam nagle skojarzenie. I wraz z nim zaniepokojenie. [Swoją drogą rozmawiałam ostatnio na temat mnogości kulturowych skojarzeń związanych z religią, o tym, jak często się to wydarza w nas i jak potrafi w sposób nieświadomy więzić. Próbowałam więc przy okazji „Zaślubin z mgłą” je odrzucić, ale jakoś nie mogłam. Nie wiem dlaczego i z jakiego powodu, ale „w tle” wciąż pojawiały mi się myśli o mitologii hebrajskiej, o kabale nawet… – przyp.].
Tymczasem z panną młodą nie jest dobrze. Całe jej ciało tkwi w napięciu, skurczu, jest powykrzywiane. Nie wiadomo czy w ogóle oddycha. Ale szarpie się w welonie i chyba chce się z niego oswobodzić. A może jeszcze szerszy jest ten moment, aby wyrwać z całego patriarchalnego świata i jego oczekiwań, wyswobodzić w całości? Nie mam pewności i nie szukam rozstrzygnięcia, podążam po prostu za powolnym rytmem spektaklu, tkwię w jego energii. Z pewnością nie jestem w tym odosobniona (z mojej prawej strony siedzi dziewczyna, która przez kilkanaście minut przed spektaklem miała zamknięte oczy, aby się wyciszyć, a z prawej chłopak, który powiedział osobie obok, że on „dzisiaj przyszedł tylko przeżywać”).
Gdy napięcie narasta, znikąd i zupełnie nieproszone, jak zawsze, przypominają mi się niespodziewanie różne konteksty, odniesienia, osobiste doświadczenia. Na przykład, że złożono mi kiedyś poważną propozycję małżeństwa. Kochałam. Niemniej mimo uczucia miałam jakieś dziwne wrażenie, że w planie tej przysięgi, tego powiązania jest wieczność, ale nie ma przyszłości. To nie była dobra wieczność, bo podszyta niepokojem, że jestem wciągana w jakąś manipulacyjną grę... Wycofałam się. Nie pomyliłam. Przypomniał mi się nagle ten niedoszły ślub w scenie, w której Agata Sokół zaciska welon dookoła swojej twarzy, zaczyna się w nim dusić, a jej twarz wykrzywia się w koszmarnych grymasach. Przedśmiertnych czy może... pośmiertnych.
Już po moim spokoju. Myślę o śmierci za życia. O mentalnej i emocjonalnej śmierci za życia. O żywym trupie w sukni ślubnej. Nawet nie udaje mi się wziąć głębokiego oddechu, a „Zaślubiny z mgłą” gwałtownie przyspieszają. Sokół zszarpuje z siebie welon, a w tym czasie światło zmienia się na głęboką czerwień. Tancerka minę ma taką i jej ciało jest takie, że sen zdecydowanie przeradza się w jakąś opowieść o ożywionych zmarłych… Dlaczego wydarzenia ze sceny zbiegły się tak idealnie z moimi prywatnymi wspomnieniami? Dlaczego to był ten sam moment? Czy to tylko moje wyobrażenie?
Nagle w centrum uwagi znajduje się owoc granatu. Performerka go gładzi, potem wynosi ku niebu, wreszcie brutalnie rozrywa, gryzie ze skórą, wyciska jego krwawy sok na leżące u jej stóp lilie… W różnych odległych kulturach granat jest symbolem płodności, szczęścia i życia, używa się go w rytuałach i ceremoniach związanych ze ślubem. Ale granat ma też swe istotne znaczenie w judaizmie. Począwszy od tego, że na drążkach, na których przewija się zwój Tory znajdują się srebrne ozdoby rimonim (z hebr. granaty), a skończywszy na tym, że podobno każdy owoc granatu zawiera 613 ziarenek, tj. tyle, ile jest religijnych przykazań dla Żydów. Żydzi jedzą owoc granatu na Nowy Rok, co ma symbolizować odnowienie Przymierza, itd...
„Jeśli będę tak trwać
choćby minutę jeszcze,
otworzy się okno
z żył krew tryśnie deszczem –
dzień dobry,
krzyknę.
O jedną kroplę słonecznej radości nadto
I tego też owocom granatu zbyt wiele.
Co za czerwone zęby
co za czerwony pech
613 słodkich grzechów
613 soczystych radości
zbieram garściami.
Zbieram je
dla nas obojga”.
[Fragment wiersza „Jak owoc granatu” Ruchl Fiszman, tłum. za Bella Szwarcman-Czarnota].
Ziarenka z gryzionego przez Agatę Sokół owocu granatu upadają na podłogę i bezładnie się rozsypują dookoła, sok cieknie po brodzie, na czerwono plami śnieżnobiałą suknię. Nie ma już niewinności. Performerka odłamuje kolejne kawałki i w usłużnej pozie darowuje je kilku osobom z publiczności. Dzieli się swoim szczęściem czy nieszczęściem może? Ekstazą czy bólem? Duetem czy samotnością? Częstuje czy kusi? A może to i „613 słodkich grzechów”, i „613 soczystych radości”? Nie wiem… Choć spektakl wyraźnie ma swoją fabułę (a to rzadkie w butoh) niewiele mi się składa w zdecydowaną opinię czy spójną analizę tego, co się dzieje, bo cały performance nagle zdaje mi się wymykać z linearności.
Lilie w scenie erotycznej, między udami. Lilia do lilii, jeśli rozumiecie. A potem Sokół zanurza twarz w kwiatach, wdycha ich oszałamiający zapach (tak myślę) i odgryza z nich zielony liść, jakby chciała je mieć jeszcze bardziej w sobie. Zachowuje w tej scenie delikatność, i oczywiście, za moment to wszystko rozwala na strzępy – ściągając swą bieliznę i odsłaniając łono zarzucając poły swej sukni ślubnej na głowę. Wiadomo, co się wtedy stało w warstwie niewidzialnej. Nie ma tu wątpliwości.
Scena szaleńczego tańca w czerwieni. I znów gwałtowna zmiana. Przez błękitny bezkres idzie panna młoda...
Całość wyszła naprawdę mocno.
[Po napisaniu niemal całego tekstu dowiaduję się, że inspiracją do tego performance była postać panny młodej zza grobu, znana z żydowskiego folkloru (sic!), dawne legendy o postaci kobiety-upiora, kobiety-potwora, kobiety-monstrum, tamtejszy mit o Adamie i Lilith... Jak wytłumaczyć fakt, że mimo braku oczywistych kodów podobne skojarzenie miałam w trakcie spektaklu? Ktoś mi pomoże? – przyp.]
„Zaślubiny z mgłą” są kolejną, niezwykle udaną pracą Agaty Sokół. Pracą, w której silnie brzmią nuty emancypacji, odradzania się kobiecej siły, mitów i duchowości, tak często obcych światowi Zachodu. Jest moment przejścia. Proces wielkiej przemiany. Cóż więcej trzeba? Szczególnie, gdy dzięki uniwersalności opowieści każdy może rozumieć ten spektakl po swojemu? Sokół udowodniła, że potrafi poprzez dramaturgię kontrolować emocje widzów, nakierowując ich wpierw nastrojem, spokojem w odpowiednie miejsce i dopiero tam zniszczyć granice, ramy czy ograniczenia. To performance feministyczny, ale zupełnie inny, niż jej „Krwawy Księżyc”, gdzie performerka zajmuje się rytualnym potencjałem krwi menstruacyjnej. Tu nie ma tej – często szokującej – wizualnej dosłowności, jest za to zawoalowana – nomen omen – prawda, która w mojej ocenie może zadziałać o wiele skuteczniej. Osobista przemiana często skrywa się przecież za tym symbolicznym woalem, za tym muślinem, przez który wszystko widać, ale z różnych przyczyn (strachu, poczucia braku własnej wartości, braku wiary we własne siły, niepewności ekonomicznej, lęku przed nieznaną przyszłością, itd.) powstrzymujemy się przed rozerwaniem delikatnej struktury materiału.
Sokół w „Zaślubinach z mgłą” zmusza nas do zastanowienia się nad społecznym postrzeganiem kobiety mającej kulturowo i tradycyjnie spełniać „swój obowiązek” reprodukcji. Mężczyźni mogą przy tej okazji wejrzeć w siebie i ustalić, co mówią do kobiet, czego od nich oczekują, jak ich role społeczne – szczególnie en masse – postrzegają. Wszyscy zastanowić się nad tym, jak kobiety widzi władza, świat polityków czy Kościół, i jak, tak naprawdę, wygląda dziś kwestia praw reprodukcyjnych w Polsce... Kobiety zaś (w szczególności singielki) mogą ocenić, czy potrafią porzucić te kulturowe „powinności” bez wstydu, np. przez sprawdzenie, co odpowiadają na pytania o brak dzieci. Czy przypadkiem wyjaśnienia nie brzmią wymijająco, że „nie możemy mieć dzieci”, zamiast, że „nie chcemy mieć dzieci”? I jak to się ma do pytań o brak męża. Odpowiedzi brzmią, że „nie chcemy mieć męża” czy też, że „nie możemy mieć męża”? Warto się nad tym pochylić, bo na poziomie istoty rzeczy każde z tych zdań ma inną wagę. I zupełnie inne znaczenie.
Sandra Wilk, Strona Tańca
„Zaślubiny z mgłą” Agata Sokół, koncept, performance butoh: Agata Sokół, pokaz w ramach: „Taniec butoh – Rytuały dzikiej kobiecości”, pokaz: Centrum Teatru i Tańca Zawirowania, 17.05.2025