Wiele mocnych wrażeń przyniosła widzom premiera spektaklu „Niżyński” wystawiona w warszawskim Method Studio w dniach 26-28 lutego 2021 r. Swoją dodatkową rolę grał tutaj także zewnętrzny kontekst. Opowieść o uwięzieniu we własnym umyśle jednego z największych tancerzy baletowych wszech czasów została zagrana przez Marka Kossakowskiego tuż po czasowym zdjęciu długiego lockdownu teatralnego, widzom łatwiej było więc poczuć, czym jest całkowite odosobnienie i próby komunikacji na zewnątrz. To właśnie próbował przecież zrobić Wacław Niżyński zatopiony we własnych myślach i piszący swoje obszerne dzienniki [„O życiu” i „O śmierci” – przyp. red,], po których ukończeniu lekarze postawili mu diagnozę zaawansowanej schizofrenii, a Bóg Tańca już nigdy nie wrócił na scenę.
Dobrze zauważają twórcy „Niżyńskiego”, że w swoich dziennikach charyzmatyczny artysta w bezkompromisowy sposób pozwala sobie na głośne powiedzenie „tego, co wielu myśli, ale nie wypowiada na głos”. Stąd też mięsisty język, szokujące opowieści, barwne, choć przerażające, fakty z życia i wieczne żądanie „dyktatury serc”. Niżyński był przecież głodny sławy i uwagi – ta zaś, rozbudzona, karmiona oraz kontrolowana przez Siergieja Diagilewa w Baletach Rosyjskich [Les Ballets Russes – przyp. red.], stała się jego przekleństwem i doprowadziła do upadku. Toczony przez chorobę psychiczną domagał się jej nawet kosztem własnej niedorzeczności.
Znając historię Niżyńskiego, nie dziwię się, że kluczowym dramaturgicznym założeniem twórców tego spektaklu było skupienie się na pokazaniu w pełnym rozkwicie fazy maniakalnej Wacława Niżyńskiego, domagającego się uwielbienia, miłości i uznania jego boskości. Ten mocny wybór interpretacyjny z dzienników, stanowiących jeden z najważniejszych dokumentów dotyczących stanu psychicznego solisty Baletów Rosyjskich, musiał silnie zadziałać na widzów. Niemniej to, że aktor grał przez cały czas na „wysokim C” nie tyle przeszkadzało, co mogło – z pewnego punktu widzenia – być mniej wiarygodnym rozwiązaniem, skoro sceniczna opowieść Niżyńskiego tak silnie nawiązywała do jego związków z Diagilewem, czyli rozpoczynała się tuż po rozstaniu się tancerza ze sceną, a choroba postępowała przecież powoli. Może, gdyby artyści zadbali o umieszczenie swojego bohatera w konkretnym czasie i miejscu, np. w szpitalu psychiatrycznym, w jakimś, choćby celowo wyabstrahowanym, więzieniu, w którym Bóg Tańca spędził ostatnie 30 lat swojego życia, otrzymalibyśmy pełniejszy obraz wraz z uzasadnieniem tak intensywnej gry aktorskiej. Łatwiej byłoby też zbudować strukturę dramaturgiczną tak, aby wyjaśniała dlaczego w scenach, w których cierpiący do skraju wytrzymałości psychicznej Niżyński „ucieka” z planu gry, to podąża za nim także dokumentujący wszystkie wydarzenia kamerzysta.
Swoją drogą kamera miała tutaj swoją ważną rolę, bo jej praca wzbogacała dualizm postaci Wacława Niżyńskiego, bowiem kiedy aktor np. siadał do publiczności bokiem, to na ekranie widzieliśmy jego twarz en face, frontalnie. W efekcie te dwa wykluczające się wzajemnie obrazy, realny i transmitowany na żywo na ekran, stawały się alegorią iskry szaleństwa, silnie wciągały w nieliniowy świat niepracującego normalnie umysłu.
Ciekawym rozwiązaniem było też wykorzystanie przez twórców niemal całej dostępnej im przestrzeni Method Studio – od korytarzy, przez poczekalnię aż do terenu poza budynkiem. Ten site-specific był jak najbardziej uzasadniony, szczególnie, że jego zadaniem wcale nie jest przykrycie niedostatków gry aktorskiej, bo ta wad nie miała. Świetnie, naprawdę świetnie sprawdził się w swojej roli Marek Kossakowski – z pasją przedstawiający swojego bohatera, wyraziście grający części z ucieczkami, których tak często doświadczają schizofrenicy, w najważniejszych scenach wypowiadający jego słowa z pianą na ustach, ale także sprytnie wiążący dawną historię ze współczesnością. W malutkiej sali umieszczonej w lokalu pod zwykłym blokiem mieszkalnym przy ul. Czerniakowskiej w Warszawie Niżyński ożył. Ożył i prowadził nas przez swoje życie raz jeszcze (choć niestety bez tańca), miał znów głos, znów słyszał oklaski na swoją cześć. Nie, to nie była owacja na stojąco – oglądaliśmy wszak człowieka cierpiącego, zniewolonego i pokonanego, który jedynie momentami wybucha jeszcze w swojej wizji zbawiania świata tańcem i miłością…
Fantastycznie została opracowana i zagrana ostatnia scena, w której Niżyński po prostu nagle położył się na zabałaganionej scenie (też zabałaganionej scenie umysłu), gdzie został przykryty pogrzebowym wieńcem z białymi kwiatami, ale jeszcze żył, jeszcze do nas mówił. Kamera pokazywała już nam tylko jego twarz, w trupio błękitnym świetle. Tak, wkrótce idol wszystkich tancerzy klasycznych umarł na naszych oczach. To było nieuniknione. Ale czy umrze w naszej pamięci? Oby nie.
Sandra Wilk, Strona Tańca
„Niżyński”, reż. Marek Kossakowski, w roli głównej: Marek Kossakowski, muzyka: Izabela Ryšnik, gitara/kamera: Kacper Nasiadko, produkcja: Method Studio, pokaz: Method Studio, premiera: 26-28.02.2021, pokaz: 28.02.2021
Dobrze zauważają twórcy „Niżyńskiego”, że w swoich dziennikach charyzmatyczny artysta w bezkompromisowy sposób pozwala sobie na głośne powiedzenie „tego, co wielu myśli, ale nie wypowiada na głos”. Stąd też mięsisty język, szokujące opowieści, barwne, choć przerażające, fakty z życia i wieczne żądanie „dyktatury serc”. Niżyński był przecież głodny sławy i uwagi – ta zaś, rozbudzona, karmiona oraz kontrolowana przez Siergieja Diagilewa w Baletach Rosyjskich [Les Ballets Russes – przyp. red.], stała się jego przekleństwem i doprowadziła do upadku. Toczony przez chorobę psychiczną domagał się jej nawet kosztem własnej niedorzeczności.
Znając historię Niżyńskiego, nie dziwię się, że kluczowym dramaturgicznym założeniem twórców tego spektaklu było skupienie się na pokazaniu w pełnym rozkwicie fazy maniakalnej Wacława Niżyńskiego, domagającego się uwielbienia, miłości i uznania jego boskości. Ten mocny wybór interpretacyjny z dzienników, stanowiących jeden z najważniejszych dokumentów dotyczących stanu psychicznego solisty Baletów Rosyjskich, musiał silnie zadziałać na widzów. Niemniej to, że aktor grał przez cały czas na „wysokim C” nie tyle przeszkadzało, co mogło – z pewnego punktu widzenia – być mniej wiarygodnym rozwiązaniem, skoro sceniczna opowieść Niżyńskiego tak silnie nawiązywała do jego związków z Diagilewem, czyli rozpoczynała się tuż po rozstaniu się tancerza ze sceną, a choroba postępowała przecież powoli. Może, gdyby artyści zadbali o umieszczenie swojego bohatera w konkretnym czasie i miejscu, np. w szpitalu psychiatrycznym, w jakimś, choćby celowo wyabstrahowanym, więzieniu, w którym Bóg Tańca spędził ostatnie 30 lat swojego życia, otrzymalibyśmy pełniejszy obraz wraz z uzasadnieniem tak intensywnej gry aktorskiej. Łatwiej byłoby też zbudować strukturę dramaturgiczną tak, aby wyjaśniała dlaczego w scenach, w których cierpiący do skraju wytrzymałości psychicznej Niżyński „ucieka” z planu gry, to podąża za nim także dokumentujący wszystkie wydarzenia kamerzysta.
Swoją drogą kamera miała tutaj swoją ważną rolę, bo jej praca wzbogacała dualizm postaci Wacława Niżyńskiego, bowiem kiedy aktor np. siadał do publiczności bokiem, to na ekranie widzieliśmy jego twarz en face, frontalnie. W efekcie te dwa wykluczające się wzajemnie obrazy, realny i transmitowany na żywo na ekran, stawały się alegorią iskry szaleństwa, silnie wciągały w nieliniowy świat niepracującego normalnie umysłu.
Ciekawym rozwiązaniem było też wykorzystanie przez twórców niemal całej dostępnej im przestrzeni Method Studio – od korytarzy, przez poczekalnię aż do terenu poza budynkiem. Ten site-specific był jak najbardziej uzasadniony, szczególnie, że jego zadaniem wcale nie jest przykrycie niedostatków gry aktorskiej, bo ta wad nie miała. Świetnie, naprawdę świetnie sprawdził się w swojej roli Marek Kossakowski – z pasją przedstawiający swojego bohatera, wyraziście grający części z ucieczkami, których tak często doświadczają schizofrenicy, w najważniejszych scenach wypowiadający jego słowa z pianą na ustach, ale także sprytnie wiążący dawną historię ze współczesnością. W malutkiej sali umieszczonej w lokalu pod zwykłym blokiem mieszkalnym przy ul. Czerniakowskiej w Warszawie Niżyński ożył. Ożył i prowadził nas przez swoje życie raz jeszcze (choć niestety bez tańca), miał znów głos, znów słyszał oklaski na swoją cześć. Nie, to nie była owacja na stojąco – oglądaliśmy wszak człowieka cierpiącego, zniewolonego i pokonanego, który jedynie momentami wybucha jeszcze w swojej wizji zbawiania świata tańcem i miłością…
Fantastycznie została opracowana i zagrana ostatnia scena, w której Niżyński po prostu nagle położył się na zabałaganionej scenie (też zabałaganionej scenie umysłu), gdzie został przykryty pogrzebowym wieńcem z białymi kwiatami, ale jeszcze żył, jeszcze do nas mówił. Kamera pokazywała już nam tylko jego twarz, w trupio błękitnym świetle. Tak, wkrótce idol wszystkich tancerzy klasycznych umarł na naszych oczach. To było nieuniknione. Ale czy umrze w naszej pamięci? Oby nie.
Sandra Wilk, Strona Tańca
„Niżyński”, reż. Marek Kossakowski, w roli głównej: Marek Kossakowski, muzyka: Izabela Ryšnik, gitara/kamera: Kacper Nasiadko, produkcja: Method Studio, pokaz: Method Studio, premiera: 26-28.02.2021, pokaz: 28.02.2021