Małe gesty, które zmieniają wszystko

"Najbliższa część nieskończoności" Limen Butoh, foto: WILK

Czy premierę „Najbliższej części nieskończoności” Limen Butoh, wystawioną na 7. Butohpolis – Międzynarodowym Festiwalu Sztuki Butoh, da się w ogóle zrecenzować? Nie wiem nawet czy da się słowami opisać to, co stworzyła w tym performance Sylwia Hanff (z gościnnym udziałem Pauli Jeanine Bennett), a co dopiero mówić o ocenie. Czy można poddać osądowi tak osobistą, intymną, delikatną, poetycką i filozoficzną pracę? Po części także przecież ezoteryczną i metafizyczną. Mierzyć ją? A jeśli tak, to jakimi kryteriami? Logicznymi, ontologicznymi, tj. odnoszącymi się do zagadnień bytu? Emocjonalnymi i epistemologicznymi, czyli dotyczącymi sposobu i teorii poznania? A może poetyckimi?

Tekst będzie długi, bo w ramach eskperymentu spróbuję – na ile umiem – użyć wszystkich tych „narzędzi”, by nie zostawić w milczeniu tak niezwykłego wydarzenia. Zaznaczam jednak z góry, że tak naprawdę wszystko Hanff swoim spektaklem i tak obala, bowiem całość tego performance butoh wymyka się z obszaru tego, co znamy i co możemy objąć samym tylko rozumem.

25 kwietnia 2025 r., kiedy publiczność wchodzi do ruin znajdujących się przy warszawskim Teatrze Akt, na betonie leży wielka płachta białego papieru, na którym Sylwia Hanff pisze „list” pismem asemicznym. Wśród śpiewu ptaków nad naszymi głowami jej dłoń płynie po materiale i bez żadnego zawahania kreśli całe rzędy tajemniczych złotych znaków. Bum! Pierwszy obraz i wszystkie argumenty nauki właśnie runęły...

Termin „pismo asemiczne” („asemic writing”) został ukuty w latach 90. XX wieku przez poetów wizualnych Tima Gaze’a i Jima Leftwicha, ale są przykłady z dużo wcześniejszych okresów pojawiające się pod innymi nazwami lub wręcz bez nazewnictwa. Pismo asemiczne (czasem nazywane też pismem bezznaczeniowym) to znaki i ich ciągi przypominające litery czy słowa, ale literami i słowami nie będącymi. Ten rodzaj działania uznawany jest za sztukę wizualną, służącą pobudzaniu kreatywności, ma on jednak też swoje inne, bardziej mroczne oblicze. W obszarze magicznym, metafizycznym ta metoda pisania przypomina nieco koncept pisma automatycznego (choć nim nie jest), jako przekaźnika energii, komunikatu, myśli płynących nie z tego świata, a nawet z zaświatów.

Dla mnie idea pisma asemicznego sama w sobie jest nieskończonością nie posiadającą początku i końca, stanowiącą „odbicie lustra w lustrze”. Zarówno w swej formie graficznej, jak i emocjonalnej. Ta praktyka, jak mi się zdaje, pozwala dotrzeć do emocji lub zdarzeń, których w danym momencie nie da się wyrazić lub do takich, których w ogóle nie da się wyrazić.

W powietrzu unosi się zapach kadzideł, zaczyna się już zmierzchać, a Hanff pisze. Wciąż i wciąż… Jest bardzo skupiona, nieobecna – gdy w obszar gry wchodzi towarzysząca jej Paula Jeanine Bennett tuląc w ramionach niczym dziecko delikatną, długą tkaninę przypominającą tren, to jakby się nic dla Hanff nie wydarzyło; kolejne znaki po prostu pojawiają się na papierze... Oglądając ten spokojny proces jestem jakoś wewnętrznie przekonana, że to nie zaczęło się przed chwilą, a nawet tego dnia, że warszawska performerka jest w tym procesie od dawna.

Jeśli przyjmiemy za słuszny pomysł, że pismo asemiczne jest nieskończonością – to Hanff ją tworzy bądź odbiera, jest w niej w tym momencie.

Ale czym w ogóle jest nieskończoność? I czy możemy się do niej zbliżyć? Zacznijmy od tego, co na to nauka. W fizyce uznaje się, że możliwym jest, że Wszechświat jest nieskończony. Ale pewności nie ma (obserwowany Wszechświat ma 91–93 miliardów lat świetlnych, niemniej nie da się, jak na razie, określić rozmiarów jego całości). Z kolei w matematyce nie istnieje pojęcie „najbliższej części nieskończoności” – formalnie nie można bowiem zbliżyć się do czegoś, co jest jedynie koncepcją i nie ma swojego policzalnego wymiaru (tj. nie jest liczbą). Królowa nauk wyróżnia co najmniej dwie główne koncepcje nieskończoności – prosto rzecz ujmując: dokonaną i niedokonaną – a najmniejszą z nich jest nieskończoność mocy zbioru liczb naturalnych (ℵ0). Zwróćmy jednak baczną uwagę na to, że opisując rozmiar zbioru używa się określenia „moc”. Z kolei samą nieskończoność i jej symbol (czyli leminskatę, przewróconą ósemkę, znak ) nazywa się „bytem nieskończonym”. Mamy więc do czynienia z sytuacją niebywałą, gdzie w języku konkretów i twardych faktów, zarówno praktycy jak i teoretycy nagle mówią o koncepcie, mocy oraz o... bycie.

Łubudu! Najbardziej ścisłe nauki nam nie pomogą, bo nie radzą sobie z problemem. Trzeba się więc zwrócić ku obszarom filozoficznym lub emocjonalnym i ich ogromów. Na przykład ku istnieniu, miłości, empatii, czuciu, cierpieniu czy nawet ku śmierci… I Sylwia Hanff właśnie to robi.

Na płachcie papieru, na której pisze, nagle zauważam malutkie origami. Papierowe ptaszki siedzą na znakach, na betonie obok. To tu, to tam. Niektóre są dalej, bo zwiał je wiatr. („Trzymam w dłoni serce małego ptaka. Tańczę, a jezioro patrzy na mnie” – czytamy w zapowiedzi tej premiery). Ledwo dostrzegam te istoty, a performerka z żeliwnego dzbanka leje na papier farbę. Gdy podnosi płachtę do góry, widzę jak powoli spływa krwią czerwoną, zacierając sobą te piękne złote „litery”. Powolność, spokój i jednocześnie siła tej sceny gwałtownie mną wstrząsa emocjonalnie. Już mnie nie ma. Bezradnie tylko przyglądam się tym gęstym strużkom szukającym swojej drogi na białym papierze, obserwuję jak niszczą wielką czerwoną plamą całą harmonijną strukturę pisanego „tekstu”. Za chwilę dojdzie jeszcze złota struga…

Jednego z papierowych ptaszków porywa ta intensywna czerwień. Ma zalane krwią skrzydełko i brzuszek. „Nie żyje” – tyle „światłego” zdążył mój umysł wymyślić, nagle przebijając się przez ultramocny bodziec i lawinę emocji. Ja już nie mogę, a spektakl w zasadzie dopiero się zaczął.

Oglądając „Najbliższą część nieskończoności” siedzę w takim miejscu, że nie widzę tego, w jaki sposób przez większość spektaklu działa Bennet. Jest po mojej lewej stronie, muszę całkowicie odwrócić głowę i skręcić ciało, żeby ją zobaczyć. Ale nie odwracam się, nie jestem w stanie. Patrzę, jak zahipnotyzowana, przed siebie na tę „krew”, która spływa mi niemal pod nogi. Potem Hanff powoli i długo sypie ziarno dla ptaków na kamień (dla mnie: dla tego martwego ptaszka). Zamykam na chwilę oczy, bo czuję tak silny empatyczny ból w sercu, że po prostu nie mogę przyjąć niczego więcej. I tak wiem, co się dzieje, słyszę strumyczek tych upadających ziaren. Ich cichutkie trzaski trwają chyba wieki...

Zaczyna się kolejny akt, w którym Polka i Amerykanka wspólnie tworzą poetycki slam i muzykę na wielkim gongu, na przeszkadzajkach. Ale generalnie cały spektakl odbywa się do wspaniałych, choć silnie niepokojących, kompozycji z albumu „Spellewauerynsherde” Akiry Rabelais (2004). Rabelais ma tutaj ogromny wkład w klimat całego butoh i zdecydowanie należy go uznać za trzeciego głównego współtwórcę „Najbliższej części nieskończoności”. W tej partii pojawią się wiersze Rumiego, Małgorzaty Sady, fragment tekstu Anskiego z dramatu „Dybuk” oraz blackout poetry Sylwii Hanff. Ale ja już niewiele słyszę poza rytmem.

Nie odbieram już tego, co się dzieje na poziomie wiedzy. Epistemologia, część filozofii teoretycznej, która zajmuje się tym, w jaki sposób dochodzi do poznania – rozumu czy zmysłów – miałaby tu pole do popisu. Nie mam siły zastanawiać się nad tym, co było wtedy ważniejsze dla publiczności, wiem, że dla mnie kolejne słowa były już tylko ostrymi sygnałami wzbudzającymi kolejne emocje, bez literalnych znaczeń do analizy, niczym to pismo asemiczne.

Muzyczne butoh i slam trwa dalej, dźwięk gongu jak zwykle silnie na mnie wpływa, ale ja jakoś zanurzam się… w ciszy. Własnej ciszy.

Hanff rozciera białą farbę na twarzy i włosach. (Wielu twórców butoh ten moment uznaje za moment przejścia „na drugą stronę”. W rzeczy samej coś w tym jest, że zakrycie koloru życia, krwi płynącej w ciele nie jest aktem obojętnym i daje także widzom zupełnie nowe doświadczenie – przyp.). Patrząc na jej białą twarz wiem, że rytuał będzie trwał dalej, a wręcz zmieni się w formę bardziej intensywną. Kiedy performerka wylewa na płachtę papieru kolejny płyn, gwałtownie uderza we mnie zapach benzyny. Flashback. Iskra. Ogień. Materia i ptaszki płoną. Dla mnie to moment krytyczny. I stan krytyczny.

Rozprzestrzeniający się swobodnie ogień nie jest dla mnie zwykłym zdarzeniem, po tym jak jedna z najbliższych osób w mojej rodzinie zginęła w płomieniach, a dym zabrał jeszcze jedną ofiarę, która z miłości próbowała wyciągnąć z pożaru swą ukochaną. Nie zostało nic po ich uczuciu. Nie ma ich, a cały ich materialny świat zamienił się w popiół. Więc, gdy przed Teatrem Akt widzę te płonące litery, te płonące papierowe ptaszki, mam wrażenie spalającej się w płomieniach jakiejś emocji i nie wiem już na co patrzę, co istnieje, ani w jaki sposób. Na moich oczach odchodzi jakiś byt, a Hanff tańczy przy ogniu. Odczuwam akt uwolnienia w tej „śmierci”. Wspominałam niedawno o filozoficznym podejściu do snu jako „śmierci na próbę” i chyba to ten stan przypominający sen na jawie. Widzę głęboką istotę i wartość tych performatywnych działań.

Scena z ogniem i rytualnego tańca przy nim trwa długo. Gdy siła bodźców maleje, myślę o abstrakcyjnym, ale zaskakująco często pojawiającym się w wyobraźni twórców, koncepcie codziennego odradzania się świata. To nie to samo, co cykl życia, przekazywanie genów, a kreacja i powtarzalność części bądź całości istnienia od nowa. Pojawia się ona w filmach, w muzyce, literaturze, teatrze. Taka swoista pętla czasu istnieje nawet realnie w przyrodzie, to przypadek maleńkiego stworzenia morskiego, meduzy Turritopsis dohrnii, jedynego zwierzęcia na Ziemi, które może odwrócić swój wiek i jest... nieśmiertelne. Pismo asemiczne też wykazuje taką tendencję – dzisiejsze pismo asemiczne jutro będzie tylko niewiele znaczącym znakiem graficznym, a aby niosło jakiś sens musi powstać (czytaj: odrodzić się) jeszcze raz…

Zniszczenie. Odrodzenie. Więcej powiedzieć się teraz nie da. Hanff ma tego świadomość. Wchodzi w mrok, ciszę i znika. Bennet z czułością składa w ofierze swój tren na pogorzelisku. Mija publiczność i też nie ma jej już na placu gry. Gaśnie światło. Milknie śpiew ptaków. Nie wrócą. Nie będą się kłaniać. Nie wysłuchają braw. Nie wiedząc, co zrobić z tym faktem, tłum przechodzi pod pobliski budynek pustego teatru i klaszcze przed jego drzwiami...

Najbliższa część nieskończoności” Sylwii Hanff jest bardzo pouszająca i przynosi silne wrażenia. Trzeba nieźle zaryzykować, aby odważyć się zrobić taki spektakl w czasach, w których uwaga jest przedmiotem handlu. Efekt? Ta praca rozdziera serce na pół, ale najważniejsza jest tu niezwykła wrażliwość tej performerki, która przechodząc swój tajemniczy rytuał, z drobnych elementów jest w stanie skonstruować potężną opowieść o ogromie. O nieuchronności i nieskończoności, o śmierci i przejściu, o cierpieniu i bólu, o ciszy, o miłości, o empatii, wreszcie o sile uwolnienia. I o nadziei. O wciąż odradzającej się, nieśmiertelnej nadziei. Jej pragniemy. Jej stracić nie możemy.

to w niej
ptak
umarł
w nas
na nowo
cierpi

Sandra Wilk, Strona Tańca

Najbliższa część nieskończoności” Limen Butoh, koncept: Sylwia Hanff, wykonanie: Sylwia Hanff/Limen Butoh z udziałem Pauli Jeanine Bennett (USA), muzyka: Akira Rabelais „Spellewauerynsherde”, premiera: 25.04.2025, pokaz w ramach: 7. Butohpolis - Międzynarodowy Festiwal Sztuki Butoh, pokaz: Teatr Akt, 25.04.2025