W ciągu trzech dekad mojej pracy dziennikarskiej związanej z tańcem niezmiernie rzadko teatr proponował coś, co wywołało we mnie tak silne i głębokie przeżycia emocjonalne, że nie chciałam ich pokazać w swojej medialnej relacji. Działo się to z różnych powodów: wzruszenia (Pina Bausch, Trisha Brown); braku chęci powrotu do zewnętrznego świata (Societas Raffaello Sanzio, fuse*); potrzeby milczenia, by nie pęknąć psychicznie (Ko Murobushi, Daisuke Yoshimoto, Atsushi Takenouchi, Aurora Lubos, Sylwia Hanff, VestAndPage); wybuchu paniki (Leszek Mądzik); fantomowych reakcji bólowych (Kornél Mundruczó)...
W moim tajnym spisie jest wiele przedstawień butoh. I zaczęłam dostrzegać, że w przypadku tej sztuki znacznie istotniejszą informacją zwrotną jest właśnie to skrywane osobiste przeżycie, niż formalna ocena oglądanej prezentacji. Stąd, skoro w przypadku kilku prac butoh zdecydowałam się niedawno na recenzje pisane na pełnym otwarciu, to teraz wracam do szczególnego spektaklu Sylwii Hanff z Teatru Limen Butoh, na który z pełnym przekonaniem i świadomą potrzebą wybrałam się drugi raz. Pierwszym jego pokazem była polska premiera 21 kwietnia 2023 r. w Centrum Teatru i Tańca Zawirowania, drugim – występ w ramach łączonego wieczoru „Butohpia” w warszawskim Teatrze Akt, 15 marca 2025 r. Od czasu premiery myślę o tym, co przyniosły mi przeżycia z performance rytualnego „Wojny. Święta krew Śniących”, a teraz po jego powtórzeniu – dwa lata później, gdy okazało się, że nie były one ulotne, a „Wojny…” jak otwierały tak wciąż otwierają, chcę oddać tej tancerce to, co jej się należy. Prawdę o wspólnym doświadczeniu.
Na wstępie wyjaśnię, że używanie mocnych słów raczej nie powinno następować w silnych emocjach. Aby nie były tylko rozentuzjazmowanym krzykiem czy skrótowym hasłem rzuconym w sposób nierozważny, trzeba do nich odpowiedniej przestrzeni (w nas), namysłu i dystansu, które pozwolą w sposób realny ocenić dane doświadczenie. Nie często to umiemy, ale zawsze ponosimy odpowiedzialność za swoje słowa. Istotne jest to m.in. w ocenie sztuki; szczególnie tej, której prawdziwy blask można w pełni dostrzec nie tylko w mocnym przeżyciu „tu i teraz” w teatrze. W przypadku artyzmu, wybitnej umiejętności stworzenia czegoś pięknego, siła oddziaływania artystycznego procesu wcale nie gaśnie wraz ze światłami scenicznymi. Wręcz przeciwnie – po czasie rozwija się, działa, zmienia człowieka. Takie spektakle czujemy jeszcze głębiej, budujemy ich wielowymiarowe postrzeganie (lub intelektualne rozumienie – zależy od gatunku, użytego języka artystycznego) dopiero patrząc na nie przez pryzmat upływającego czasu i życiowych zdarzeń, które konfrontujemy z żywymi emocjami z wieczoru teatralnego. Wtedy dopiero, biorąc pod uwagę nasze osobiste i artystyczne konteksty, możemy stwierdzić czy dana praca jest naprawdę sprawcza, czyli czy w nas – w nas, jako człowieku, a nie en masse – coś ona zmienia. Jeśli tak się dzieje, mamy do czynienia z wielką sztuką.
Dlatego oskarżam.
Oskarżam Sylwię Hanff o wywołanie konfliktu wewnętrznego, o prowokację do zmiany i o ogłoszenie wojen. Wojen w niej, wojen we mnie, wojen we wszystkich, którzy przeżyli (przeżyli, a nie tylko obejrzeli, bo to nie jest to samo) ten niezwykły performance rytualny. Oskarżam ją o stworzenie sztuki, o jakiej nie da się zapomnieć. O kreację obrazów, które potrafią powracać w pamięci, a nawet w snach.
Wreszcie, oskarżam ją o to, że bez ostrzeżenia i przygotowania kogokolwiek przywróciła do życia metaforyczny mit z archetypem Śniących (okrutną wszak historię o tym, jak władza bezwzględnie tłumi marzenia, wolność, prawdę) i w dodatku zrobiła to taki sposób, że ta opowieść sprzed wieków stała się współczesnym konstruktem, dalej rezonuje, budzi, wstrząsa.
Ten jej artystyczny głos przywołania zaczyna brzmieć od samego początku spektaklu wraz z wniesieniem misy z piaskiem z Sahary. Publiczność od razu widzi, że rozpoczyna się jakiś rytuał i może w nim podziwiać niezwykłą łączność tancerki z muzyką. Jej ciało reaguje nawet na najdrobniejsze dźwięki, a kto patrzy z uważnością ten dostrzeże całą tę delikatność, czułość ruchu, świadomość ciała, którą Hanff dysponuje, wreszcie – jej brak strachu przed minimalizmem. To wyjątkowe, że przez dwa lata grania tego tytułu tancerka zmieniła wszystko i nic zarazem. Na scenie dzieją się wszelkie nowe rzeczy na poziomie energetycznym, są nowe mikrointerpretacje ruchowe, ale wizualnie znacznie zmieniona jest zaledwie jedna scena – w momencie „przejścia” na drugą stronę rzeczywistości performerka nie rozsypuje już w swoim tajemnym akcie piasku z pięści jednej ręki, a sypie go przez palce z obu dłoni. Piach więc nie upada na ziemię szerokim wodospadem, a przesypuje się małymi strumyczkami, jakby symbolizował różne doświadczenia przeciekające przez palce, wielość ścieżek, jakąś większą łagodność (zgodę?)...
Choć widziałam wcześniej ten spektakl to i tak nieustająco odnosiłam w Teatrze Akt wrażenie, że uczestniczę w jakimś procesie absolutnie mi nieznanym, nieodgadnionym misterium ciała i duszy. Dzięki wyjątkowemu nastrojowi, precyzji ruchu oraz niemożliwemu do nazwania oddaniu się Sylwii Hanff w tej prezentacji, ta jej współczesna opowieść na bazie archetypu meksykańskich postaci Śniących jest niebywale komunikatywna. Bolesna. Wstrząsająca. I jak to się w środowisku teatralnym określa „rozwala czwartą ścianę”, czyli burzy niewidzialny mur między artystą a widzem. Nie da się tutaj niczego nie poczuć. Nie da się wyjść z teatru z tym samym, z czym się przyszło. Uderzenie jest zbyt mocne, a każdy musi się w nim sam zmierzyć z własnymi imperatywami, lękami, czuciem. W moim przypadku ten performance wpływał z równą siłą na sfery mentalne, jak i na te cielesne. Co mam powiedzieć, żeby było szczerze? Otwiera mnie ten spektakl. Robi mi coś. Nie wiem jak, ale robi coś ze mną: najpierw intryguje, potem wciąga bez pamięci, a następnie następuje coś w rodzaju wybuchu, który dosłownie mieli psychikę na strzępy.
Wrażenia wizualne i dźwiękowe są tak wyraziste, tak odmienne, że powiedzieć o chaosie to jest za mało. Kto bowiem słyszał kompozycję francuskiego kompozytora Alexandre’a Yterce’a, do muzyki którego w „Wojnach. Świętej krwi Śniących” tańczy Sylwia Hanff, ten wie, że powoli buduje ona nastrój paniki. Podobnie silnych wrażeń można było doświadczyć na koncertach Diamandy Galas, bądź słuchając jej płyt, np. wstrząsającej „Maski Czerwonego Moru” („Masque Of The Red Death”).
Tak więc Hanff, wspomagana przez tą niezwykle ciekawą, skomplikowaną i mroczną strukturę harmoniczną muzyki Yterce’a, prowadzi mnie w „Wojnach…” przez kolejne etapy jakiejś drogi. Wydają mi się harmonijne, spokojne, ale z każdą minutą rosną w siłę stając się coraz bardziej dojmujące. Drżenie szarpie ciałem, ściska mięśnie do bólu, wpływa na oddech, a pamięć otwiera skrajne wspomnienia: przemocy i ulgi, miłości i zdrady, bólu i uwolnienia, siły i łagodności. Płynę z muzyką, z ruchem, raz z jego intensywnością, raz na spokojnej fali. W niejednym to bujanie na różnych poziomach wywoła skrajny niepokój, a może też strach. Ale ja strachu nie czuję – moje emocje, choć szaleją między jednym a drugim brzegiem, są stabilnie utrzymywane w wysokiej wrażliwości. Tkwię w tym intuicyjnym czuciu całości. Dlatego w drugiej części pracy, której szczegółów zdradzić nie mogę (wiąże mnie tajemnica), gdy tancerka dokonuje ingerencji „w swoim królestwie” – nie dziwi mnie nic. Znam z autopsji fizyczny proces, którego dokonuje w przedstawieniu, i wiem, że bez względu na mentalne podejście, ból i tak nadchodzi. Nie zaskakuje mnie, że Hanff decyduje się na akt przerwania własnej integralności, ale to, że skoro to robi, to jest zawieszona między jasnością a ciemnością, czy raczej tu świetlistością a mrocznością. Nie tyle nie boi się podejmować radykalnych kroków, co nie boi się ich publicznie pokazać. Przekracza granice. Udowadnia, że można nawet i to.
Odwaga takiego otwierania się, ideowej bezkompromisowości, szczerości w działaniu, jakiejś osobistej misji, prawdziwości i holistycznego przekazu, potrafi odmieniać innych. Jest skuteczna, wnosi konkret.
I im dłużej trwa spektakl, tym intensywniejsze są przeżycia, ale równocześnie myśli rozpaczliwie próbują jakoś rozpoznać i nazwać rytuał, na który patrzymy. Oglądamy performance o radykalnej miłości? O śnieniu? O duchach? O przebudzeniu? O przemianie? O wszystkim naraz? Moje myśli znów pędzą próbując intelektualnie odnaleźć te ukryte znaczenia, ale uczucia są tak silne, że muszę się poddać – po prostu czuję, że jestem w tym rytuale, z nim, w nim, i nic nie mogę na to poradzić. Nie mogę też oprzeć się wrażeniu, że jestem realną częścią otaczającego mnie (teatralnego czy realnego?) zdarzenia. Energia uderzająca ze sceny jest tak wyrazista, a krew jest czerwona. Tu nie ma bajerowania widza jak w reklamie – nic tu nie jest błękitne, sztucznie uśmiechnięte, ani choćby przez moment fałszywe. Także w reakcji widzów.
Wreszcie w „Wojnach…” dochodzi do sceny odrzucenia wszystkiego co nas wiąże, do pełnego odkrycia się i, według mojego odczytywania, zjednoczenia z ogromem. Całości siebie, jestestwa, życia, natury, świata, metafizyki. A potem Sylwia Hanff cofa się, by otulić się ciemnością i zostawić nas samych z tym wszystkim. Ona jest już wolna, a ja czuję jak wypalają mi się na policzkach dwie gorące szramy. I zanim rozbłyśnie na widowni światło, zlizuję sól z moich warg, żeby nikt nie widział...
Gdy rozbrzmiewają brawa nadchodzi kolejny szok, tym razem czysto ludzki, empatyczny; objawia się wtedy kolejna prawda ukryta w „Wojnach…”, że to, co się skończyło się wcale nie zamyka, a dopiero otwiera.
„Wojny. Święta krew Śniących” to bez wątpienia jeden z najciekawszych i najbardziej przejmujących spektakli butoh, jakie kiedykolwiek powstały w Polsce. To wręcz kwintesencja transformacji. Uderzenie totalne. Realne przeżycie, które będzie w was trwać. To praca, która ryje cienkim ostrzem na waszym ochronnym murze nieusuwalny napis „butoh jest w tobie”. Gorąco polecam.
Sandra Wilk, Strona Tańca
„Wojny. Święta krew Śniących” Sylwia Hanff, wykonanie: Sylwia Hanff (butoh), muzyka: Alexandre Yterce, kostium: Sylwia Hanff i Małgorzata Chrust, pokaz w ramach: Butohpia, pokaz: Teatr Akt, 15.03.2025
Spektakl tylko dla widzów dorosłych. Spektakl objęty zakazem fotografowania i nagrywania bez uzyskania wcześniejszej akredytacji.
* Ilustracją tekstu jest kadr wideo z warszawskiej premiery spektaklu „Wojny. Święta krew Śniących”, 21.04.2023
Oskarżam, czyli po drugiej stronie rytuału
