Pandemia sprzyja projektowi Kino Tańca, który przemienił się w wersję internetową, i wydaje się, że jest to najlepsza formuła, jeśli w programie pokazów pojawiają się przede wszystkim filmy krótkometrażowe. Oglądanie online daje bowiem nie tylko czas na odpoczynek i głębszą refleksję po jakimś tytule, ale także możliwość rozłożenia sobie programu na kilka dni, by filmy nie zlały się w naszej pamięci ze sobą – nie każdy film nas przecież zainteresuje czy zachwyci np. swoim tematem. Można także skorzystać z szansy cofnięcia obrazu i przyjrzeniu się jeszcze raz konkretnym scenom czy sekwencjom, których to szans zupełnie nie otrzymujemy w przypadku pokazów w sali kinowej.
Pokazywane w lutym 2021 r. „Kino Tańca Online, vol.1 – Izolacja” skupiło się na wątkach kwarantanny społecznej, pandemii koronawirusa i jego społecznych konsekwencji. Prace wybrane do pokazu miały różne formy i style filmowania, jak i samego tańca – paleta była naprawdę szeroka, od szerokich ujęć pustych przestrzeni wielkiego miasta, ostrego montażu i koloru w filmie „Virus” (reż. Nauris Buksevic), aż po czarno-białe, spokojne i poetyckie wspomnienie kwarantanny w „120 cm intymności” (reż. Urszula Bernat-Jałocha).
Swoją drogą autorka i jednocześnie wcielająca się w rolę głównej bohaterki „120 cm intymności”, Urszula Bernat-Jałocha, w swojej wideo-zapowiedzi przybliżyła widzom źródło tego projektu. Film opowiadający o kobiecie tkwiącej w izolacji, narodził się częściowo z jej osobistego doświadczenia, bo przyjechała do Polski na trzy tygodnie, a z powodu pandemii zmuszona była zostać w kraju przez sześć miesięcy bez możliwości pracy i kontynuowania swoich projektów…
Podobny pomysł koncepcyjny miał Botis Seva tancerz i reżyser filmu „Can’t kill us all”. Stworzony przez niego klaustrofobiczny obraz rozgrywa się przede wszystkim w małym mieszkaniu, gdzie przebywają dorosły mężczyzna i jego dziecko. Kamera podgląda kolejne etapy odosobnienia, narastającą niemożność poradzenia sobie z własnymi myślami i emocjami w zamknięciu, a w finale także ból rozstania. To wszystko, co się wewnętrznie i zewnętrznie dzieje z człowiekiem przepleciono zgrabnie retrospekcjami z otwartej przestrzeni, dzięki czemu pragnienie wolności, spotkania czy chęci decydowania wręcz bije z tej produkcji. I niejeden widz rozpozna w niej chwile, jakie sam przeżywał podczas kwarantanny społecznej – w bałaganie czy porządku, przy muzyce lub w absolutnej ciszy, w wyciszeniu czy z rozbieganymi myślami.
To pierwszy nurt produkcji, jakie można wyodrębnić w filmach powstających w nawiązaniu do „zamknięcia całego świata” w efekcie rozwoju pandemii koronawirusa SARS-CoV-2 – są nimi obrazy poświęcone strachowi, zagrożeniu, przeżyciom wewnętrznym płynącym z odizolowania od innych ludzi. Najczęściej, choć nie zawsze, te opowieści rozgrywają się w domach czy mieszkaniach i przyjmują formę miniaturowych dramatów psychologicznych.
Drugi nurt to z pewnością filmy pokazujące społeczności komunikujące się ze sobą i realizujące projekty na odległość. Najpopularniejsza formuła to jedna choreografia tańczona przez kilka osób w różnych miejscach, a następnie z wielu uzyskanych w ten sposób rejestracji zmontowana w jeden spójny obraz. Do tej grupy należy zakwalifikowana do Kina Tańca „Earth Oddysey” (reż. Adi Halfin). Podróżujemy w niej tylko przez trwania jednej piosenki, ale za to przez różne przestrzenie, które wybrali do swojego pokazu tancerze i tancerki – to nie tylko domy, a także rozmaite inne przestrzenie. Warto zwrócić uwagę na fakt, że montaż w „Earth Oddysey” celowo nie został wykonany perfekcyjnie, a wykonywany wspólnie układ pozostawia wiele swobody tancerzom. To właśnie dzięki temu ogląda się ten krótki film z o wiele większą przyjemnością, niż wiele innych mu podobnych.
Na koncepcji wspólnej choreografii oparł się także „Smudge” (reż. Pepper O’Bomsawin) – ale ten film jest jednak inny, bo dotyka nie tylko tematu oddalenia, tylko także kultury i strat tzw. Pierwszych Narodów. W „Smudge” tańczą bowiem Barbara Kaneratonni Diabo i Emily Kahente Diabo, a Barbara Kaneratonni Diabo jest północnoamerykańską Indianką z „Ludu Krzemieni” (Mohawków), należącego do ligi irokeskiej z Kahnawake, starannie pielęgnującej w tańcu swoją rdzenną kulturę. Mamy więc tu na ekranie opowieść dwóch pokoleń (rozgrywającą się w dwóch miejscach – w świecie przyrody i w świecie technologii) o tęsknocie, stracie, ginącej tradycji, mitach. Widzimy gesty, które są niezwykle naturalne na łące czy w lesie, a niemal całkowicie wyabstrahowane na kamiennej posadzce nowoczesnego budynku. Bardzo ciekawe, choć serce pęka…
Pandemia potrafi mieć też swoje humorystyczne odbicie w oczach artystów – świetnymi przykładami są wybrane do programu „Izolacja” tytuły „The Sheltered Adventures of Quarantinia” (reż. Clare Schweitzer) i „Threesome” (reż. Nyco Piscopo).
Pierwszy reżyserka zrealizowała w konwencji czarno-białej komedii slapstickowej; obserwujemy w nim bohaterkę, która wyznacza sobie „pandemiczny plan dnia” i bez wychodzenia z domu próbuje go za wszelką cenę zrealizować. Udało się – dowcip jest tu nienachlany, cała historia kończy się dobrze, a widzowie dostają opowieść o kwarantannie w pigułce. I jest to pigułka ze słodką, a nie bezsmakową, polewą.
Z kolei Nyco Piscopo proponuje w „Threesome” alternatywną historię Carmen. Postać znana z najlepszych baletowych wystawień tutaj zagrana jest przez mężczyznę, młodego Adonisa, o którego względy zabiega dwóch admiratorów. Gejowskie show rozgrywa się do oklepanej na wszelkie sposoby, choć bezsprzecznie nieśmiertelnej, kompozycji Bizeta, kostiumy są liche, oświetlenie centralne, za całą scenografię robią meble ustawione w zwykłym pokoju mieszkalnym, a do tego sfilmowany ruch nie jest płynny, bo pocięto go do szybko wyświetlanych kadrów zdjęciowych. To wszystko, tak siermiężne w swoich założeniach, powinno oznaczać wielką klapę – a jest zupełnie inaczej. „Threesome” zachwyca swoją lekkością, zwykłością i urokiem prostoty opowieści. To jest o tyle ważne przy emisji lub promocji takiego filmu w Polsce, że w naszym kraju wobec środowisk nieheteronormatywnych stosuje się w zasadzie już tylko wielkie kwantyfikatory, a dyskryminacja coraz silniej objawia się w przestrzeni publicznej. Dochodzi nie tylko do tego, że mamy ataki fizyczne na ulicach np. za noszenie tęczowej torby, ale także do tego, że w świeckich sądach w świeckim państwie oskarżyciele posiłkowi wygłaszają płomienne mowy o grzechu czy zboczeniach [ostatnio na procesie w Płocku, w sprawie naklejek z Matką Boską Częstochowską z domalowaną tęczową aureolą – przyp.]. Dlatego ma ogromne znaczenie, że film z trójką bohaterów powielających w swoim wyglądzie, fryzurach, strojach stereotypy wciąż jest zwiewny, zabawny, a w dodatku humor, który z niego bije wcale nie jest rubaszny (a łatwo przekroczyć tę cienką granicę). A przede wszystkim – tu nie ma żadnego fatalnego odium, nieprzyjaznej atmosfery, uprzedzeń czy nienawiści. Jest normalność.
Na koniec, możemy wyizolować jeszcze jeden nurt filmowy, który stanowią prace będące swoistymi manifestami artystycznymi. Tak odczytuję „Hall of frames” (reż. Do Phan Hoi), pięknie zatańczony, a rozgrywający się w wielkim holu nowoczesnego budynku, a nie na scenie, który jest delikatnym pokazem siły i jednocześnie kruchości jednostki przeciwstawionej obrazowi monumentalnego budynku czy „Jontae” (reż. Siam Obregón) poświęcony problemowi odnowienia się rasizmu podczas pandemii. Jontae McCrory tańczy tutaj, czy może raczej wykonuje performance, w pustym basenie bez wody, gdzie symbolicznie przeżywa przed okiem kamery swoje – i nasze – katharsis.
Jest wreszcie najskromniejsza praca całego programu „Kino Tańca Online, vol 1 – Izolacja”: tj. „Refuge” (reż. Marlene Millar). Cieszy mnie, że została wybrana, bo należy do realizacji, które często potrafią być pomijane, a to z powodu pędu świata domagającego się w swoich filmowych (a także muzycznych, teatralnych czy tanecznych) manifestacjach coraz bardziej atrakcyjnych, urozmaiconych i szybko zmieniających się form. Tu mamy coś zupełnie innego – jedna z pionierek tańca, Sandy Silva, pokazuje nam, że nie zawsze potrzebny jest zespół, kostium, sala czy światła. Pokazuje nam, że wszystko, czego potrzebujemy, mamy przy sobie, a „Refuge” jest niczym innym, jak namacalnym tego dowodem. Tutaj ciało choreografki staje się instrumentem muzycznym. To taka spokojna praca, ot, tancerka idzie małą pustą uliczką, ot, cicho śpiewa, jej buty stukają o beton, a pstrykanie palcami wyznacza dodatkowy rytm… Nic się nie dzieje, a jednak dzieje się coś. Na naszych oczach powstaje utwór.
Sandra Wilk, Strona Tańca
Kino Tańca Online, vol 1 – Izolacja, kurator: Regina Lissowska-Postaremczak, organizator: Fundacja Artystyczna PERFORM i Mazowiecki Instytut Kultury, emisja online: 10.02.2021
Pokazywane w lutym 2021 r. „Kino Tańca Online, vol.1 – Izolacja” skupiło się na wątkach kwarantanny społecznej, pandemii koronawirusa i jego społecznych konsekwencji. Prace wybrane do pokazu miały różne formy i style filmowania, jak i samego tańca – paleta była naprawdę szeroka, od szerokich ujęć pustych przestrzeni wielkiego miasta, ostrego montażu i koloru w filmie „Virus” (reż. Nauris Buksevic), aż po czarno-białe, spokojne i poetyckie wspomnienie kwarantanny w „120 cm intymności” (reż. Urszula Bernat-Jałocha).
Swoją drogą autorka i jednocześnie wcielająca się w rolę głównej bohaterki „120 cm intymności”, Urszula Bernat-Jałocha, w swojej wideo-zapowiedzi przybliżyła widzom źródło tego projektu. Film opowiadający o kobiecie tkwiącej w izolacji, narodził się częściowo z jej osobistego doświadczenia, bo przyjechała do Polski na trzy tygodnie, a z powodu pandemii zmuszona była zostać w kraju przez sześć miesięcy bez możliwości pracy i kontynuowania swoich projektów…
Podobny pomysł koncepcyjny miał Botis Seva tancerz i reżyser filmu „Can’t kill us all”. Stworzony przez niego klaustrofobiczny obraz rozgrywa się przede wszystkim w małym mieszkaniu, gdzie przebywają dorosły mężczyzna i jego dziecko. Kamera podgląda kolejne etapy odosobnienia, narastającą niemożność poradzenia sobie z własnymi myślami i emocjami w zamknięciu, a w finale także ból rozstania. To wszystko, co się wewnętrznie i zewnętrznie dzieje z człowiekiem przepleciono zgrabnie retrospekcjami z otwartej przestrzeni, dzięki czemu pragnienie wolności, spotkania czy chęci decydowania wręcz bije z tej produkcji. I niejeden widz rozpozna w niej chwile, jakie sam przeżywał podczas kwarantanny społecznej – w bałaganie czy porządku, przy muzyce lub w absolutnej ciszy, w wyciszeniu czy z rozbieganymi myślami.
To pierwszy nurt produkcji, jakie można wyodrębnić w filmach powstających w nawiązaniu do „zamknięcia całego świata” w efekcie rozwoju pandemii koronawirusa SARS-CoV-2 – są nimi obrazy poświęcone strachowi, zagrożeniu, przeżyciom wewnętrznym płynącym z odizolowania od innych ludzi. Najczęściej, choć nie zawsze, te opowieści rozgrywają się w domach czy mieszkaniach i przyjmują formę miniaturowych dramatów psychologicznych.
Drugi nurt to z pewnością filmy pokazujące społeczności komunikujące się ze sobą i realizujące projekty na odległość. Najpopularniejsza formuła to jedna choreografia tańczona przez kilka osób w różnych miejscach, a następnie z wielu uzyskanych w ten sposób rejestracji zmontowana w jeden spójny obraz. Do tej grupy należy zakwalifikowana do Kina Tańca „Earth Oddysey” (reż. Adi Halfin). Podróżujemy w niej tylko przez trwania jednej piosenki, ale za to przez różne przestrzenie, które wybrali do swojego pokazu tancerze i tancerki – to nie tylko domy, a także rozmaite inne przestrzenie. Warto zwrócić uwagę na fakt, że montaż w „Earth Oddysey” celowo nie został wykonany perfekcyjnie, a wykonywany wspólnie układ pozostawia wiele swobody tancerzom. To właśnie dzięki temu ogląda się ten krótki film z o wiele większą przyjemnością, niż wiele innych mu podobnych.
Na koncepcji wspólnej choreografii oparł się także „Smudge” (reż. Pepper O’Bomsawin) – ale ten film jest jednak inny, bo dotyka nie tylko tematu oddalenia, tylko także kultury i strat tzw. Pierwszych Narodów. W „Smudge” tańczą bowiem Barbara Kaneratonni Diabo i Emily Kahente Diabo, a Barbara Kaneratonni Diabo jest północnoamerykańską Indianką z „Ludu Krzemieni” (Mohawków), należącego do ligi irokeskiej z Kahnawake, starannie pielęgnującej w tańcu swoją rdzenną kulturę. Mamy więc tu na ekranie opowieść dwóch pokoleń (rozgrywającą się w dwóch miejscach – w świecie przyrody i w świecie technologii) o tęsknocie, stracie, ginącej tradycji, mitach. Widzimy gesty, które są niezwykle naturalne na łące czy w lesie, a niemal całkowicie wyabstrahowane na kamiennej posadzce nowoczesnego budynku. Bardzo ciekawe, choć serce pęka…
Pandemia potrafi mieć też swoje humorystyczne odbicie w oczach artystów – świetnymi przykładami są wybrane do programu „Izolacja” tytuły „The Sheltered Adventures of Quarantinia” (reż. Clare Schweitzer) i „Threesome” (reż. Nyco Piscopo).
Pierwszy reżyserka zrealizowała w konwencji czarno-białej komedii slapstickowej; obserwujemy w nim bohaterkę, która wyznacza sobie „pandemiczny plan dnia” i bez wychodzenia z domu próbuje go za wszelką cenę zrealizować. Udało się – dowcip jest tu nienachlany, cała historia kończy się dobrze, a widzowie dostają opowieść o kwarantannie w pigułce. I jest to pigułka ze słodką, a nie bezsmakową, polewą.
Z kolei Nyco Piscopo proponuje w „Threesome” alternatywną historię Carmen. Postać znana z najlepszych baletowych wystawień tutaj zagrana jest przez mężczyznę, młodego Adonisa, o którego względy zabiega dwóch admiratorów. Gejowskie show rozgrywa się do oklepanej na wszelkie sposoby, choć bezsprzecznie nieśmiertelnej, kompozycji Bizeta, kostiumy są liche, oświetlenie centralne, za całą scenografię robią meble ustawione w zwykłym pokoju mieszkalnym, a do tego sfilmowany ruch nie jest płynny, bo pocięto go do szybko wyświetlanych kadrów zdjęciowych. To wszystko, tak siermiężne w swoich założeniach, powinno oznaczać wielką klapę – a jest zupełnie inaczej. „Threesome” zachwyca swoją lekkością, zwykłością i urokiem prostoty opowieści. To jest o tyle ważne przy emisji lub promocji takiego filmu w Polsce, że w naszym kraju wobec środowisk nieheteronormatywnych stosuje się w zasadzie już tylko wielkie kwantyfikatory, a dyskryminacja coraz silniej objawia się w przestrzeni publicznej. Dochodzi nie tylko do tego, że mamy ataki fizyczne na ulicach np. za noszenie tęczowej torby, ale także do tego, że w świeckich sądach w świeckim państwie oskarżyciele posiłkowi wygłaszają płomienne mowy o grzechu czy zboczeniach [ostatnio na procesie w Płocku, w sprawie naklejek z Matką Boską Częstochowską z domalowaną tęczową aureolą – przyp.]. Dlatego ma ogromne znaczenie, że film z trójką bohaterów powielających w swoim wyglądzie, fryzurach, strojach stereotypy wciąż jest zwiewny, zabawny, a w dodatku humor, który z niego bije wcale nie jest rubaszny (a łatwo przekroczyć tę cienką granicę). A przede wszystkim – tu nie ma żadnego fatalnego odium, nieprzyjaznej atmosfery, uprzedzeń czy nienawiści. Jest normalność.
Na koniec, możemy wyizolować jeszcze jeden nurt filmowy, który stanowią prace będące swoistymi manifestami artystycznymi. Tak odczytuję „Hall of frames” (reż. Do Phan Hoi), pięknie zatańczony, a rozgrywający się w wielkim holu nowoczesnego budynku, a nie na scenie, który jest delikatnym pokazem siły i jednocześnie kruchości jednostki przeciwstawionej obrazowi monumentalnego budynku czy „Jontae” (reż. Siam Obregón) poświęcony problemowi odnowienia się rasizmu podczas pandemii. Jontae McCrory tańczy tutaj, czy może raczej wykonuje performance, w pustym basenie bez wody, gdzie symbolicznie przeżywa przed okiem kamery swoje – i nasze – katharsis.
Jest wreszcie najskromniejsza praca całego programu „Kino Tańca Online, vol 1 – Izolacja”: tj. „Refuge” (reż. Marlene Millar). Cieszy mnie, że została wybrana, bo należy do realizacji, które często potrafią być pomijane, a to z powodu pędu świata domagającego się w swoich filmowych (a także muzycznych, teatralnych czy tanecznych) manifestacjach coraz bardziej atrakcyjnych, urozmaiconych i szybko zmieniających się form. Tu mamy coś zupełnie innego – jedna z pionierek tańca, Sandy Silva, pokazuje nam, że nie zawsze potrzebny jest zespół, kostium, sala czy światła. Pokazuje nam, że wszystko, czego potrzebujemy, mamy przy sobie, a „Refuge” jest niczym innym, jak namacalnym tego dowodem. Tutaj ciało choreografki staje się instrumentem muzycznym. To taka spokojna praca, ot, tancerka idzie małą pustą uliczką, ot, cicho śpiewa, jej buty stukają o beton, a pstrykanie palcami wyznacza dodatkowy rytm… Nic się nie dzieje, a jednak dzieje się coś. Na naszych oczach powstaje utwór.
Sandra Wilk, Strona Tańca
Kino Tańca Online, vol 1 – Izolacja, kurator: Regina Lissowska-Postaremczak, organizator: Fundacja Artystyczna PERFORM i Mazowiecki Instytut Kultury, emisja online: 10.02.2021